[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zombi dorzynali ostatnich ludzi, których dało się zauważyć w zasięgu wzroku.Wtem, gdy zawróci l i, szukając, z czego by tu jeszcze wydusić życie, łomot bębnaustał i bezmózgie ciała same zwaliły się na ziemię.Sam oraz Śmierć siali w rydwanie, wypatrując bodaj śladu życia.- Cisza, jak makiem zasiał- szepnął Sam.- Co z bogami?- Może w rydwanie.Nadleciał Rakasza.- Nie możemy utrzymać miasta - zameldował.- Czy bogowie przyłączyli się do ataku?- Tak, jest Rudra, a jego strzały sieją zniszczenie.Także Pan Mara, Brahmaoraz kilku innych.Straszny zamęt.Musiałem się zwijać, żeby dotrzeć tu cało.- A Pani Ratri?- Weszła za mury i ukryła się w swej Świątyni.- Co z resztą bogów?201- Nie wiem.Sam zmarszczył brwi, jak zwykle, gdy musieli podjąć trudną decyzję.- Pójdę do miasta wspomóc obronę - rzekł po chwili milczenia.- A ja do rydwanu - powiedział Jama.- Wożę jednak będę w stanie gouruchomić.Jeśli nie, trzeba będzie wezwać Garudę.- W porządku - mruknął Sam, znikając w górze.Jama wyskoczył na ziemię.- Powodzenia! - zawołał.- Wzajemnie! - krzyknął Sam, lewitując w kierunku miasta.Obaj musieli obejść pole bitwy, co zrobili, choć każdy w inny sposób.Wszedł na małe wzniesienie, a jego szkarłatne buty z miękkiej skórypozwoliły mu niemal bezgłośnie stawiać kroki na wilgotnej, uginającej się podstopami darni.Zdjął długi szkarłatny płaszcz, przerzucił go przez prawe ramię, a po kilkuchwilach byt już przy rydwanie.- Strzelił w niego piorun - usłyszał z tylu czyjś głos.- Na to wygląda - potwierdził, oglądając się za siebie.Ten, który się odezwał, miał na sobie zbroję z czegoś, co wyglądało na brąz,lecz nie była to zbroja z brązu.Zbroję zdobiły liczne sploty węży.Na głowie miał hełm, z którego sterczały rogi byka, a w lewej ręce trzymałbłyszczący trójząb.- Bracie Agni, jak widzę, ty także zstąpiłeś na świat.- Nie jestem Agni, lecz Siwa - przemówił ten, który stał za nim z tyłu.- Jestem Panem Zagłady.- Owszem - zgodził się z pogodną miną.- Przybrałeś nowe ciało, na którezałożyłeś pradawną zbroję Siwy, trzymasz w dłoni jego trójząb.Ale nikt niemoże stać się Panem Trójzębu Siwy w tak krótkim czasie, mój drogi.Dlategozałożyłeś białą rękawicę na prawą rękę, a okulary trzymasz nad brwiami.Siwa szybko opuścił czarne okulary na oczy.- Nic z tego - roześmiał się Jama.- To ci nie zdoła dodać autorytetu.Lepiej odrzuć ten trójząb.Agni.oddaj mi rękawicę, berło, pas i okulary.Ten, który stał przed nim, potrząsnął głową.- Szanuję twą moc, Boże Śmierci, doceniam twój refleks, siłę i zręcznośćLecz w tej chwili jesteś zbyt daleko od tych, którzy mogliby ci pomóc.Zostałeśsam.Nie możesz się do mnie zbliżyć nie ryzykując, że spalę cię, zanim daszjeden krok.Śmierci.musisz umrzeć.Sięgnął za pas po swe berło.- Czyżbyś zamierzał posłużyć się darem Śmierci przeciwko niej samej?- spytał, ujmując za rękojeść okrwawionego miecza.- Bye, bye, Dharmo - zawołał Agni, który myślał, że jest Siwą.- Twe dnidobiegły kresu.Wyciągnął berło.- W imię przyjaźni!.- zawołał Jama.- W imię przyjażmi, która nasdawniej łączyła, przyrzekam, że daruję ci życie, jeśli mi się poddasz.202Berło zatoczyło w powietrzu łuk.- Zabiłeś Rudrę, by ocalić honor imienia mej żony!- Uczyniłem to, by zachować cześć Lokapalów! - odkrzyknął, mocnościskając berło.- Teraz zaś należę do Czwórki, bowiem jestem PanemZagłady!Skierował berło w jego stronę, lecz Jama zasłonił się purpurowym płasz-czem.Błysnął płomień światła, tak wielki i tak silny, że nawet wojska, walczące dwiemile dalej pod murami Keenset, zamarły na moment w bezruchu, zdumioneprzerażającym blaskiem.Do Keenset weszli najeźdźcy.Znowu podniosły się słupy ognia, znowuzabrzmiały krzyki rannych, znowu rozległ się szczęk stali uderzającej o drewno,stali o stal.Rakasze, którzy nie mogli się zbliżyć do najeźdźców, ciskali na nich cegły,fragmenty murów.żołnierzy nie było wielu.Tak obrońcy, jak ci, którzyatakowali, zostawili większość swych sił na równinie przed miastem - poleg-łych i dogorywających.Sam stał na szczycie najwyższej wieży Świątyni, patrząc z góry ,na za-jmowane przez wroga miasto.- Nie mogę cię ocalić, Keenset - szepnął, ściągając usta w gorzkimuśmiechu.- Próbowałem, lecz nie starczyło mi sił.Na dole stał Rudra.Napinał cięciwę łuku.Widząc to, Sam uniósł włócznię.Błyskawica uderzyła w Rudrę.Luk rozpadł się w jego dłoni.Kiedy dym opadł, w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą widać było łucznika,widniał niewielki krater, otoczony twardą skorupą stopionego krzemu.Na szczycie odległego dachu pojawił się teraz Pan Waju, który wezwał wiatry,by podsycały płomienie.Sam znowu uniósł włócznię, lecz nagle.kilkunastuPanów Waju stało na kilkunastu szczytach kilkunastu dachów.- Mara, ty tchórzu! - krzyknął, ściskając włócznię.- Zbierz resztkt odwagii pokaż mi się, niech spojrzę ci w oczy.Wokół rozległ się chichot.- Kiedy nadejdzie chwila - usłyszał znajomy głos, dobiegający zewsząd,gdzieś z gęstych kłębów dymu, który leniwie snuł się z pogorzelisk.- Kiedybędę już gotów wtedy.wtedy się pokażę.Sam wybiorę miejsce i czas [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl