[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.„Jest przerażony albo ranny- pomyślał Bruce- ale ciągle ma dość czasu, aby zaatakować nas jeszcze raz, zanim schronimy się w deszczu”.Jego umysł zaczął się szybko rozjaśniać.Uświadomił sobie, że jego ludzie zupełnie nie są przygotowani na atak.- Ruffy- krzyknął- postaw ich na nogi! Niech się przygotują.Samolot wróci lada moment.Ruffy zeskoczył do wagonu i Bruce usłyszał, jak rozdaje siarczyste policzki, zmuszając ludzi do ruchu.Sam również ze­skoczył do wagonu, w którym był Ruffy, a potem wspiął się do następnego i zaczął krzyczeć na ludzi.- Haig, pomóż mi! Pomóż mi wyrwać ich z tego otępienia.Kiedy żołnierze otrząsnęli się z szoku wywołanego eksplozją, stłoczyli się na boku, zmieniając magazynki i sprawdzając broń.Bruce odwrócił się i krzyknął:- Ruffy, czy ktoś z twoich jest ranny?- Parę zadrapań, nic groźnego.Na dachu wagonu pasażerskiego stał Hendry z twarzą umazaną krwią i karabinem w ręku, obserwując samolot.- Gdzie Andre?- zapytał Bruce Haiga, gdy spotkali się w wagonie.- Na przodzie.Myślę, że dostał.Bruce ruszył dalej i znalazł Andre skulonego w kucki w kącie wagonu.Twarz zakrył rękoma.„Oczy- pomyślał Bruce- dostał w oczy!” Podszedł do niego i pochylił się, odsuwając jego ręce od twarzy i oczekując widoku krwi.Andre płakał.Jego policzki były mokre od łez.Bruce patrzył na niego przez chwilę, a następnie chwycił go za kurtkę i podniósł.Wziął karabin Andre i sprawdził lufę- była zimna.Z karabinu nie padł nawet jeden strzał.Przeciągnął Belga na bok i wepchnął mu karabin w ręce.- De Sumer- warknął.- Będę stał obok ciebie.Jeśli zrobisz to jeszcze raz, zastrzelę cię.Rozumiesz?- Przepraszam, Bruce.- Wargi Andre były opuchnięte w miejscu, gdzie je przygryzł.Jego twarz była umazaną łzami.- Przepraszam, nie mogłem nic na to poradzić.Bruce zignorował go i ponownie skierował uwagę na samolot, który przygotowywał się do następnego ataku.„Zaatakuje nas znowu z boku- pomyślał.- Tym razem dostanie nas.Nie może chybić dwa razy pod rząd”.W milczeniu jeszcze raz patrzyli, jak samolot ześlizguje się w dolinę pomiędzy dwiema białymi górami chmur i wyrównuje nad lasem.Leciał w kierunku pociągu- mały, niemal filigranowy, niosący śmierć.Jeden ze strzelców przy Brenach otworzył ogień.Działko zastukało ochryple, wypluwając pociski smugowe, podobne do koralików nanizanych na sznurek.- Za wcześnie- mruknął Bruce.- O wiele za wcześnie Jest co najmniej milę poza zasięgiem.Lecz efekt był natychmiastowy.Pilot skręcił gwałtownie, niemal zderzając się z wierzchołkami drzew, a następnie przesadził z poprawką lotu, schodząc z linii podejścia.Z pociągu wzniósł się ryk drwin, który natychmiast utonął w odgłosie strzelaniny.Samolot wypuścił pozostałe rakiety, celując na oślep, bez nadziei i szansy na trafienie.Potem wspiął się stromo, zawracając w kierunku chmury.Dźwięk silników ścichł i w końcu zamilkł całkowicie.Ruffy wykonywał taniec zwycięstwa, wymachując karabinem nad głową.Stojący na dachu Hendry wyklinał w kierunku chmur, w których zniknął samolot, jakiś Bren wciąż grzmiał ekstatycznie seriami, ktoś inny podniósł katangijski okrzyk wojenny, do którego dołączyli się pozostali.Maszynista również nie pozostał obojętny, wypuszczając parę z gwizdem.Bruce przewiesił karabin przez ramię, zsunął hełm na tył głowy, zapalił papierosa i wyprostował się, patrząc, jak jego ludzie śpiewają, śmieją się z ulgą i rozmawiają.Stojący obok Bruce'a Andre wychylił się i zwymiotował.Część wymiocin znalazła ujście przez nos, obryzgując przód jego panterki.Andre wytarł usta wierzchem dłoni.- Przepraszam, Bruce.Naprawdę przepraszam- wyszeptał.Znajdowali się już pod chmurą.Chłód ogarnął ich jak powietrze z lodówki.Pierwsze krople deszczu zmyły zapach prochu i spłukały kurz z twarzy Ruffy'ego, która znowu zalśniła jak mokry węgiel.Bruce poczuł, że kurtka przykleja mu się do pleców.- Ruffy, dwóch ludzi do każdego Brena.Reszta może się schować do wagonów pasażerskich.Co godzinę zmiana.- Od­wrócił karabin lufą w dół.- De Sumer, możesz iść.Ty też, Haig.- Zostanę z tobą Bruce.- Dobrze.Żandarmi wspięli się do wagonów pasażerskich, ciągle śmiejąc się i rozmawiając.Pojawił się Ruffy, niosąc pałatkę, którą podał Bruce'owi.- Wszystkie radia są przykryte.Jeśli nie jestem już potrzebny, szefie, to załatwię jedną sprawę z takim Arabem w wagonie.Ma przy sobie prawie dwadzieścia tysięcy franków.Pójdę i pokażę mu parę sztuczek z kartami.- Pewnego dnia powiem co nieco chłopcom o twoich chrześ­cijańskich władcach.Pokażę, że szanse są trzy do jednego przeciw nim- zagroził Bruce.- Nie robiłbym tego, szefie- powiedział poważnie Ruffy.- Wszystkie te pieniądze nie dają im nic dobrego.Tylko wpadają przez nie w kłopoty.- No, zmiataj stąd.Pogadamy później- rzekł Bruce.- Po­wiedz im, że odwalili kawał dobrej roboty, że jestem z nich dumny- dodał.- Tak.Powiem im- obiecał Ruffy.Bruce uniósł brezent, który zakrywał radio.- Maszynista, dosyć już, bo wysadzisz kocioł w powietrze! Pociąg zwolnił, jechał teraz bardziej równomiernie.Bruce nasunął hełm na oczy i owinął się pałatką aż po usta, zanim wychylił się, żeby sprawdzić uszkodzenia spowodowane przez rakiety.- Wszystkie okna wyleciały po tej stronie i drewno trochę potrzaskane- mruknął.- Mimo wszystko niewiele brakowało.- Wojna to kiepska zabawa- zauważył Mike Haig.- Ten pilot miał dobry pomysł, po co ryzykować życiem, jeśli to nie jest twój interes.- Był chyba ranny- powiedział Bruce.- Myślę, że trafiliśmy go przy pierwszym ataku.Umilkli.Deszcz siekł ich po twarzach i musieli zmrużyć oczy, aby obserwować biegnące przed nimi tory.Żołnierze siedzący przy Brenach zawinęli się w pałatki o brązowo- zielonych kolorach maskujących [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl