[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Gaszę radio.Billy się uśmiecha.- Bóg wam zapłać, litościwy panie.Jeszcze pięć minut, a wyciągnąłbym mój niezawodny sześciostrzałowiec i wpakował mu kulkę w sam środek kapelusza, model Stetson.Roześmiałem się.Jak dobrze jest się śmiać.Od sześciu miesięcy chyba ani razu nie roześmiałem się na głos.A normalnie jestem bardzo skory do śmiechu, śmieję się rubasznie, z paskudnym gardłowym zapiewaniem.Teraz śmieję się tak strasznie, że sam mam obawy, czy to nie histeria.Billy też się śmieje.Chyba głównie z mojego śmiechu.- Wiesz, Tato, co jest w tej chwili najbardziej potrzebne światu? Nowe kowbojskie piosenki.Może z tekstami porno, bliższe życia.Przejeżdżamy przez tunele skalne, przez niebywałe formacje, piękne jak w Bryce.Chyba właśnie gdzieś tutaj przecinamy Linię Podziału Kontynentu.Coś przecięliśmy, to pewne.Nagle wszystko wygląda inaczej.Zrobiliśmy pierwszy wielki krok na Wschód.Minięcie tego gigantycznego wału to olbrzymi skok w stronę Europy.Ta strona jest bardziej cywilizowana, bardziej oswojona.Życie tutaj jest mniej emocjonujące, to na pewno, za to sto razy łatwiejsze.Tu zaczyna się strefa oswojonych zwierząt.Ludzie jeszcze nie są oswojeni, rośliny też nie bardzo - trudno to nazwać terenami rolniczymi.Po tamtej stronie wszystko jest dzikie: dzika roślinność, dzikie skały, dzicy ludzie, dzikie niebo, dzika woda i dzikie zwierzęta.Z wyjątkiem kilku gett cywilizacyjnych jak Los Angeles albo San Francisco.Będziemy przejeżdżać przez jedną z największych na świecie krain oswojonej zwierzyny, przez całe Kansas - czterysta mil pierwszorzędnych terenów hodowli zwierząt.Dopiero za Missisipi zacznie się prawdziwie oswojona roślinność, a po drugiej stronie Appalachów - oswojeni ludzie.Zjechaliśmy z gór i jesteśmy na równej ośmiopasmowej autostradzie.Oto nasza nagroda za trudy.Billy jedzie jak zahipnotyzowany.Zerkam na licznik - prujemy osiemdziesiątką.A przecież obowiązuje ograniczenie szybkości do pięćdziesięciu pięciu - Jezus Maria!- Uważaj na szybkościomierz, Billy; niezłe tempo.Nie karcę go, mówię to tak, jakbym mówił: “Popatrz za okno, jaka żółta krowa".Billy mimo to zwalnia - do sześćdziesięciupięciu.Po osiemdziesiątce ma się wrażenie, że jedziemy trzydzieści na godzinę.Za oknami nic specjalnego: szosa nie skręca ani o cal, jest płaska jak pas startowy.Wokół roi się od oswojonych zwierząt - krów, byków.Billy od paru chwil podśmiewa się i chichocze pod nosem.Od czasu do czasu coś nuci i wystukuje rytm lewą nogą.- Posłuchaj, Tato.Zaśpiewam ci pierwszą sensowną kowbojską piosenkę od czasu “Nie pochowajcie mnie na pustej prerii".Zaczyna śpiewać - krzyżówka Johnny Casha, Boba Dylana i Ario Guthrie'ego.Do melodii kowbojskiej numer trzy:Po dolinach, wądołach i pagórkach lesistychŻadna piła donośniej niźli Frida nie piszczy.Każdy drwal w Oregonie chętnie rwie się do draki,Lecz gdy Frida nadchodzi - wieją wszystkie chłopaki.- Teraz jest solo na piłę łańcuchową - na gitarze z łatwością bym je wykonał.Nuci i zgrzyta, imitując dźwięk piły.- Dalej idzie tak.zaraz.już mam!Nogi ma jak u słonia, jak kajaki ma stopy,Ludzie mówią, że sika na stojąco, jak chłopy,Na motylka nie spojrzy, na ptaszynę nie splunie,Ale nikt tak jak Frida zerżnąć drzewa nie umie.Znowu brzęczy, buczy, zgrzyta.Następuje dłuższa pauza, podczas której Billy składa następną zwrotkę.Cały czas przytupuje sobie lewą nogą i chichocze.- Okej, chyba mam.Dzień był szary, ponury, gdy się z życiem żegnała.Powiadają, że na raz aż dwa drzewa ściąć chciała.Coś za lekko jej poszło; patrzy, co to za kłody,A to drzewa nie były, tylko jej własne nogi.Jeszcze raz solówka nieartykułowana.Nie przypuszczałem, że Billy umie wydawać tyle dźwięków: teraz brzmi prawie jak gitara.Słyszałem już, jak udawał motocykl, ale to coś zupełnie nowego.Przerywa na chwilę, ale zaraz rusza znowu, pełną parą.Obaj pękamy ze śmiechu.Na kikuty opadła, zatoczyła się z bólu,Powiadają, że jeszcze wystękała: “Matulu!"Popatrzyła na drzewa kołujące nad głowąI rąbnęła o ziemię.I nie wstała na nowo.Billy buczy i śmieje się do rozpuku, ledwo może prowadzić.Zapomina nawet o trzymaniu nogi na pedale gazu i po raz pierwszy tego dnia jedziemy przepisową pięćdziesiątką piątką.Mam łzy w oczach, boki mnie bolą - śmiech histeryczny, jak dwa razy dwa.Muszę na siebie uważać.O jakieś pięć mil dalej zatrzymujemy się, żeby zatankować i coś przekąsić.Bar mieści się w przyczepie ustawionej na kolejowych zderzakach.Lekkie drzwi wahadłowe z aluminium zatrzaskują się za naszymi plecami.Wzdłuż tylnej ściany biegnie kontuar, a przy ścianie, w której są drzwi, stoją dwa stoliki.Zamawiamy hamburgery, siadamy przy stoliku.Więcej klientów nie ma.Jest prawie druga, trochę późno jak na godzinę szczytu lunchu.Do picia zamawiamy koktajle mleczne.Amerykański hamburger w Ameryce to coś specjalnego, jak francuski chleb we Francji.Może to klimat, a może rodzaj traw, którymi żywią się krowy - w każdym razie, nie ma jak amerykański hamburger w Ameryce.A hamburgery, które nam podają w tej przyczepie na kozłach, to istna sensacja.Smarujemy je wszystkim po kolei: chrzanem, musztardą, ketchupem, majonezem.Dosłownie ciekną nam przez palce.Koktajle mają konsystencję solidnych lodów, są tak sztywno ubite, że słomka sama stoi na sztorc.Gdyby istniał amerykański odpowiednik turystycznego Przewodnika Michelina, ten bar zasługiwałby na trzy gwiazdki z wykrzyknikiem.Uwzględniając koktajl, dorzucam sobie za jednym pociągnięciem ze trzy funty wagi [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl