Pokrewne
- Strona Główna
- Paul Williams Mahayana Buddhism The Doctrinal Foundations, 2008
- (eBook) James, William The Principles of Psychology Vol. I
- Wharton William Historie rodzinne (SCAN dal 105
- Gibson William Mona Liza Turbo
- Montgomery Lucy Maud Ania z Avonlea
- Brooks Terry Potomkowie Shannary (SCAN dal 8 (2)
- Defoe D. Przygody Robinsona Kruzoe (2)
- Jedwabne Geszefty
- Stanislaw Grzesiuk Piec lat Kacetu
- Lumley Brian Nekroskop II
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- anndan.keep.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Olbrzymy! - przemówił wreszcie.- Huneny!- Tak - potwierdził książę Jiriki i odwrócił się do przybyłych.- A wy, śmiertelnicy, dlaczego wkraczacie na wzgórza mego ojca i na co polujecie? -W jego głosie zabrzmiała nuta gniewu.38.PIEŚNI NAJSTARSZYCHDEORNOTH obudził się w ciemności spocony.Wiatr wył i zawodził na zewnątrz, szarpiąc za okiennice jak wypędzone dusze zmarłych.Serce zabiło mu gwałtownie, gdy zobaczył nad sobą ciemną postać widoczną na tle dogasającego żaru ogniska.- Kapitanie! - Rozpoznał zaniepokojony szept jednego ze swoich ludzi.- Ktoś zbliża się do bramy! Są uzbrojeni!- Na Boskie Drzewo! - zaklął, wciągając buty.Włożył kolczugę przez głowę, potem chwycił swój miecz oraz hełm i poszedł za żołnierzem.Na platformie nad strażnicą kucało za zasłoną czterech ludzi.Kiedy wszedł tam, wiatr zachwiał nim tak, że musiał się schylić.-Tam, kapitanie! - powiedział żołnierz, który go obudził.- Nadjeżdżają drogą z miasta.- Żołnierz pochylił się nad Deornothem i wskazał dłonią.Między płynącymi chmurami ukazał się księżyc, który posrebrzył ubogie strzechy ściśniętych domów miasta.Rzeczywiście, drogą jechała mała grupa jeźdźców; było ich może dwunastu.Żołnierze nad strażnicą obserwowali nadjeżdżających.Jeden z nich jęknął cicho.Deornoth także odczuwał ból czekania.Wolałby usłyszeć dźwięki trąbek i wrzawę bitwy.„To czekanie tak nas zmiękcza - pomyślał Deornoth.- Wystarczy, że poczujemy krew, a wszystko będzie dobrze".- Pewnie reszta gdzieś się ukryła! - zauważył jeden z żołnierzy.- Co zrobimy? - Nawet przy tak wyjącym wietrze jego głos zabrzmiał donośnie.Czy możliwe, żeby jeźdźcy go nie usłyszeli?- Nic - oświadczył zdecydowanie Deornoth.- Czekamy.Wydawało im się, że czekają całe wieki.W miarę jak jeźdźcy zbliżali się, coraz wyraźniej lśniły w blasku księżyca ich hełmy i groty włóczni.Kiedy dojechali do bramy, zatrzymali konie i zastygli w bezruchu.Jeden ze strażników wstał i wycelował łuk w pierś pierwszego z jeźdźców.Deornoth podskoczył do niego, widząc jego coraz bardziej napiętą twarz i wtedy rozległo się poniżej głośne dudnienie.Deornoth zdążył jeszcze podbić ramię łucznika; strzała wyleciała w górę, w ciemność nocy.- Na Boga, otwórzcie bramę! - usłyszeli męski głos i ponowne uderzenie włóczni w bramę.Był to głos Rimmersmana, lecz słychać w nim było nutę desperacji.- Czyście wszyscy posnęli? Wpuście nas! Jestem Isorn, syn Isgrimnura, uciekłem z niewoli naszych wrogów!POPATRZ, jak rozchodzą się chmury! Nie sądzisz, że to dobry znak? - Książę Leobardis zatoczył ręką szeroki łuk w kierunku otwartego okna kabiny, nieomal uderzając w głowę uwijającego się giermka.Giermek uchylił się i klnąc pod nosem trzepnął w ucho młodego pazia, który nie był dość szybki, by zejść mu z drogi.Paź przez cały czas starał się nie wchodzić nikomu w drogę w ciasnej kabinie statku i teraz podjął kolejną próbę pozostania nie zauważonym.- Może my jesteśmy ostrzem klina, który położy kres temu szaleństwu.- Leobardis pobrzękując zbroją podszedł do okna, zmuszając giermka do przesuwania się wraz z nim w niewygodnej pozycji, która jednak umożliwiała dopięcie zbroi.Rzeczywiście na zachmurzonym niebie pojawiły się pasma błękitu, jakby ciemne i wysokie skały nad zatoką, w której zacumował Klejnot Emettina, admiralski okręt Leobardisa, zaczepiły o nisko płynące chmury i rozerwały je.Velligis, potężny mężczyzna ubrany w złociste szaty sekretarza, podszedł do okna i stanął obok księcia.- Mój panie, jak oliwa wylana na ogień może go ugasić? Wybacz mą bezpośredniość, ale szaleństwem jest tak uważać.Nad wodą rozległo się dudnienie bębna.Leobardis odgarnął z czoła kosmyk prostych, jasnych włosów.- Wiem, co myśli o tym Lektor - powiedział -i wiem też, kochany sekretarzu, że to z jego polecenia starasz się odwieść mnie od mych zamiarów.No cóż, umiłowanie pokoju Jego Świątobliwości jest godne podziwu, lecz pokoju nie osiąga się przez gadanie.Velligis otworzył małą mosiężną szkatułkę i wyjął z niej lizaka, którego delikatnie umieścił sobie na języku.- Książę Leobardisie, ależ to nieomal bluźnierstwo.Czy modlitwę można nazwać „gadaniem"? Czy wstawiennictwo Jego Świątobliwości Lektora Ranessina ma mniejsze znaczenie niż siła twych armii? Jeśli tak, to nasza wiara w słowo Usiresa i jego pierwszego ucznia Sutrina jest tylko śmiesznostką.- Westchnął głęboko i zaczął ssać lizaka.Na twarzy księcia pojawił się rumieniec.Skinieniem odesłał giermka i schylając się z hałasem sam zapiął ostatnią sprzączkę, a potem wysunął dłoń po błękitną opończę ze złocistym zimorodkiem na piersi, który był herbem rodu Benidrivinów.- Velligisie, niech Bóg mi pomoże - powiedział gniewnie.- Nie mam nastroju do kłótni z tobą.Wielki Król Elias posunął się za daleko i muszę zrobić to, co uważam za konieczne.- Pamiętaj, że sam nie stajesz do walki - rzucił gwałtownie Velligis.- Prowadzisz za sobą setki, nie, tysiące ludzi; tysiące dusz, i w twoich rękach spoczywa ich los [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl agnieszka90.opx.pl
.- Olbrzymy! - przemówił wreszcie.- Huneny!- Tak - potwierdził książę Jiriki i odwrócił się do przybyłych.- A wy, śmiertelnicy, dlaczego wkraczacie na wzgórza mego ojca i na co polujecie? -W jego głosie zabrzmiała nuta gniewu.38.PIEŚNI NAJSTARSZYCHDEORNOTH obudził się w ciemności spocony.Wiatr wył i zawodził na zewnątrz, szarpiąc za okiennice jak wypędzone dusze zmarłych.Serce zabiło mu gwałtownie, gdy zobaczył nad sobą ciemną postać widoczną na tle dogasającego żaru ogniska.- Kapitanie! - Rozpoznał zaniepokojony szept jednego ze swoich ludzi.- Ktoś zbliża się do bramy! Są uzbrojeni!- Na Boskie Drzewo! - zaklął, wciągając buty.Włożył kolczugę przez głowę, potem chwycił swój miecz oraz hełm i poszedł za żołnierzem.Na platformie nad strażnicą kucało za zasłoną czterech ludzi.Kiedy wszedł tam, wiatr zachwiał nim tak, że musiał się schylić.-Tam, kapitanie! - powiedział żołnierz, który go obudził.- Nadjeżdżają drogą z miasta.- Żołnierz pochylił się nad Deornothem i wskazał dłonią.Między płynącymi chmurami ukazał się księżyc, który posrebrzył ubogie strzechy ściśniętych domów miasta.Rzeczywiście, drogą jechała mała grupa jeźdźców; było ich może dwunastu.Żołnierze nad strażnicą obserwowali nadjeżdżających.Jeden z nich jęknął cicho.Deornoth także odczuwał ból czekania.Wolałby usłyszeć dźwięki trąbek i wrzawę bitwy.„To czekanie tak nas zmiękcza - pomyślał Deornoth.- Wystarczy, że poczujemy krew, a wszystko będzie dobrze".- Pewnie reszta gdzieś się ukryła! - zauważył jeden z żołnierzy.- Co zrobimy? - Nawet przy tak wyjącym wietrze jego głos zabrzmiał donośnie.Czy możliwe, żeby jeźdźcy go nie usłyszeli?- Nic - oświadczył zdecydowanie Deornoth.- Czekamy.Wydawało im się, że czekają całe wieki.W miarę jak jeźdźcy zbliżali się, coraz wyraźniej lśniły w blasku księżyca ich hełmy i groty włóczni.Kiedy dojechali do bramy, zatrzymali konie i zastygli w bezruchu.Jeden ze strażników wstał i wycelował łuk w pierś pierwszego z jeźdźców.Deornoth podskoczył do niego, widząc jego coraz bardziej napiętą twarz i wtedy rozległo się poniżej głośne dudnienie.Deornoth zdążył jeszcze podbić ramię łucznika; strzała wyleciała w górę, w ciemność nocy.- Na Boga, otwórzcie bramę! - usłyszeli męski głos i ponowne uderzenie włóczni w bramę.Był to głos Rimmersmana, lecz słychać w nim było nutę desperacji.- Czyście wszyscy posnęli? Wpuście nas! Jestem Isorn, syn Isgrimnura, uciekłem z niewoli naszych wrogów!POPATRZ, jak rozchodzą się chmury! Nie sądzisz, że to dobry znak? - Książę Leobardis zatoczył ręką szeroki łuk w kierunku otwartego okna kabiny, nieomal uderzając w głowę uwijającego się giermka.Giermek uchylił się i klnąc pod nosem trzepnął w ucho młodego pazia, który nie był dość szybki, by zejść mu z drogi.Paź przez cały czas starał się nie wchodzić nikomu w drogę w ciasnej kabinie statku i teraz podjął kolejną próbę pozostania nie zauważonym.- Może my jesteśmy ostrzem klina, który położy kres temu szaleństwu.- Leobardis pobrzękując zbroją podszedł do okna, zmuszając giermka do przesuwania się wraz z nim w niewygodnej pozycji, która jednak umożliwiała dopięcie zbroi.Rzeczywiście na zachmurzonym niebie pojawiły się pasma błękitu, jakby ciemne i wysokie skały nad zatoką, w której zacumował Klejnot Emettina, admiralski okręt Leobardisa, zaczepiły o nisko płynące chmury i rozerwały je.Velligis, potężny mężczyzna ubrany w złociste szaty sekretarza, podszedł do okna i stanął obok księcia.- Mój panie, jak oliwa wylana na ogień może go ugasić? Wybacz mą bezpośredniość, ale szaleństwem jest tak uważać.Nad wodą rozległo się dudnienie bębna.Leobardis odgarnął z czoła kosmyk prostych, jasnych włosów.- Wiem, co myśli o tym Lektor - powiedział -i wiem też, kochany sekretarzu, że to z jego polecenia starasz się odwieść mnie od mych zamiarów.No cóż, umiłowanie pokoju Jego Świątobliwości jest godne podziwu, lecz pokoju nie osiąga się przez gadanie.Velligis otworzył małą mosiężną szkatułkę i wyjął z niej lizaka, którego delikatnie umieścił sobie na języku.- Książę Leobardisie, ależ to nieomal bluźnierstwo.Czy modlitwę można nazwać „gadaniem"? Czy wstawiennictwo Jego Świątobliwości Lektora Ranessina ma mniejsze znaczenie niż siła twych armii? Jeśli tak, to nasza wiara w słowo Usiresa i jego pierwszego ucznia Sutrina jest tylko śmiesznostką.- Westchnął głęboko i zaczął ssać lizaka.Na twarzy księcia pojawił się rumieniec.Skinieniem odesłał giermka i schylając się z hałasem sam zapiął ostatnią sprzączkę, a potem wysunął dłoń po błękitną opończę ze złocistym zimorodkiem na piersi, który był herbem rodu Benidrivinów.- Velligisie, niech Bóg mi pomoże - powiedział gniewnie.- Nie mam nastroju do kłótni z tobą.Wielki Król Elias posunął się za daleko i muszę zrobić to, co uważam za konieczne.- Pamiętaj, że sam nie stajesz do walki - rzucił gwałtownie Velligis.- Prowadzisz za sobą setki, nie, tysiące ludzi; tysiące dusz, i w twoich rękach spoczywa ich los [ Pobierz całość w formacie PDF ]