Pokrewne
- Strona Główna
- Zywe kamienie BERENT
- Berent Wacław Żywe kamienie
- berent wacław Żywe kamienie (2)
- Wacław Berent ozimina
- berent wacław ozimina (2)
- Eddings, Dav
- Orson Scott Card Oczarowanie by mirmor[rtf]
- Tom Clancy Suma wszystkich strachow t.2
- Andrzej.Sapkowski. .Wieza.jaskolki.[www.osiolek.com].1
- Harry Turtledove Zaginiony Legion
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- fopke.keep.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale oni pamiętali mu dobrze jego opryskliwe i twardezbycie ich prośby o doradę w sprawach studiów społecznych dla osłodzenia sobie omierzłej techniki : odpowiadała ozięble młodzież chmurna.Czuł mur między sobą i nimi. Czyżby myślał z przerażeniem czyżby mur taki oddzielał tu już.pokolenia oba?!%7ływszy z tych dwóch młodzieńców, pan Bogdanowicz, rozkrochmalił się wreszcie: Cóż tam.w Krakowie? zagadnął.I nie otrzymał wcale odpowiedzi, tylko półgębkowe odęcie się warg i bystry zez nad oku-larami: ostatnie słowo wypowiedziane było jakoś zbyt wesoło jak na gród poważny; brzmiaław tym ponadto dziwna nuta wyrozumiałości młodego pana, pragnącego widocznie reprezen-tować życie bardziej współczesne. Rzecz niepodobna! zdumiewał się w myślach by teepidermalne uprzedzenia i niechęci Wschodu potrafiły siłą czasu samego przylgnąć i do ta-kich!109Tuż przy trotuarze wlokła się w ślad za nimi naprzykrzona dorożka, ciągniona przez chudypotwór koński o przerazliwie wystających bokach.Woznica na kozle siedział, a raczej zawi-sał, w demonstracyjnie apatycznej pozie, zarzuciwszy nogi na wyższy od siedzenia przódpojazdu, wystawiając wielką dziurę sukmany na zgarbionym grzbiecie i jakieś strzępiące się zniej kłaki.Ziewało na nich północne lazaroństwo i z tych domów, jakby krzywych pod tokolebanie się zgrzytliwego pojazdu, z kamienic o barwie pośredniej między granitowym to-nem miast Zachodu a pstrokacizną Moskwy: fasad o kolorku brudno wesołym, zdobnych po-nadto w jaskrawo kłócące się barwy blach i szyldów rozmaitych.Pod te aspekty architekturydziwnie szpetne, bez śladu jakiejkolwiek woli prócz zysku, obtłukiwał się po brukach la-zaroński wehikuł, rzucając, zda się, na wszystko, kędy skierowały się oczy, swój turkot apatiimonotonnej: jak Bóg dał! jak %7łyd chciał! ile każdy z tego miał!.Omal że nie nadepnąwszy na nogi żebraka, który wyłożył na trotuar swe wyschłe na kośćpiszczele, niby samotrzask na osoby dobroczynne, przedostali się pod mur i skręcili rychło wdół ku Powiślu, gdzie mieszkała Wanda.Gdy zapuścili się jednak w spadziste, ku rzece wiodące zaułki, gdy wionęło na nich prze-razliwie zatęchłą wonią nędzy, gdy z murów i rynsztoków, odzieży i łbów ludzkich nieomalcuchnąć poczęło jadłem, wydzieliną i ich gniciem zarazem, profesor opadł w sobie i przybladłna twarzy.Patrzał z odrazą na rachityczne bachorki, zaropiałe koło gąb i nosa, na tłuste %7ły-dówy, pełzające jak brunatne ropuchy od sklepiczka do sklepiczka, na szwargotne rojenie się%7łydów, na te ich królicze, na pół krwawe ślepia żerujących po śmietnikach stworzeń.A bar-dziej przytłaczającą od wszelkiego brudu i nędzy była dlań leżąca na wszystkim barwa sza-rzyzny mętnej, ton już nie asfaltu nawet, lecz plwociny. Cyliender! usłyszał nagle z podgwizdem, jakby głosem szpaka.I wybłysły nagle przed nim jak rtęć żywe oczy na głowie wystrzyżonej w kulę płową.Naporę zimową widocznie ciepło przyodziany, tkwił ten wyrostek w szerokiej marynarce pokimś starszym, zwieszającej mu się po cholewy ciężkich butów.Ta figurka w kloc, na którejtkwiła płowa, wystrzyżeniem śliska głowa smarkacza o rozbieganych w ciekawości oczach,sprawiała wrażenie gnoma, umorusanego od czuba do pięty, rzekłbyś, w złośliwej jakiejś ro-bocie. Franek! krzyknęła Wanda.Dopadł do jej ręki, a wnet potem zakręcił się jakoś międzynimi wszystkimi, rozbłyszczał oczami jak ten młody pies: swoi panowie!Komierowski sięgnął garścią do tej głowy żółtej. Jak się masz, łotrze! Ostrzygłem się rzekł chłopak nagle zmieszany pod tą dłonią ślizgającą się po jego cie-mieniu. W toilette clubie! parsknięto. W ratuszu szelmę znów ostrzygli.Cóżeś chapnąłznowu? Jak Boga ko!. wrzasnął chłopak i zapaliły mu się oczy głębokim żarem.Ale w prze-zorności zabobonnej wolał jakoś nie kończyć lepiej tej przysięgi; oczy zgasły tak nagle, jaksię zapaliły, i stały się jakoś niewyrazne.Lecz wejrzawszy na rozbawione raczej w półuśmie-chach spojrzenia ludzi, błysnął chytrze oczami i machnął ręką: Ee, o jabłka tam poszło. Poszło! Komuś tam o nie poszło. Oj, Franku, Franku! groziła Wanda.W mig dopadł do jej ręki. Cóż to znów jest? pytał profesor, przypatrując się wciąż tej klocowatej sylwecie, wktórej tkwiło giętkie i śmigłe ciało otroka. To? Komierowski przygarnął chłopaka ramieniem. %7łycie samo, in crudo.Dziatwa,jak to się mówi u nas sentymentalnie.Robociarska, zresztą [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl agnieszka90.opx.pl
.Ale oni pamiętali mu dobrze jego opryskliwe i twardezbycie ich prośby o doradę w sprawach studiów społecznych dla osłodzenia sobie omierzłej techniki : odpowiadała ozięble młodzież chmurna.Czuł mur między sobą i nimi. Czyżby myślał z przerażeniem czyżby mur taki oddzielał tu już.pokolenia oba?!%7ływszy z tych dwóch młodzieńców, pan Bogdanowicz, rozkrochmalił się wreszcie: Cóż tam.w Krakowie? zagadnął.I nie otrzymał wcale odpowiedzi, tylko półgębkowe odęcie się warg i bystry zez nad oku-larami: ostatnie słowo wypowiedziane było jakoś zbyt wesoło jak na gród poważny; brzmiaław tym ponadto dziwna nuta wyrozumiałości młodego pana, pragnącego widocznie reprezen-tować życie bardziej współczesne. Rzecz niepodobna! zdumiewał się w myślach by teepidermalne uprzedzenia i niechęci Wschodu potrafiły siłą czasu samego przylgnąć i do ta-kich!109Tuż przy trotuarze wlokła się w ślad za nimi naprzykrzona dorożka, ciągniona przez chudypotwór koński o przerazliwie wystających bokach.Woznica na kozle siedział, a raczej zawi-sał, w demonstracyjnie apatycznej pozie, zarzuciwszy nogi na wyższy od siedzenia przódpojazdu, wystawiając wielką dziurę sukmany na zgarbionym grzbiecie i jakieś strzępiące się zniej kłaki.Ziewało na nich północne lazaroństwo i z tych domów, jakby krzywych pod tokolebanie się zgrzytliwego pojazdu, z kamienic o barwie pośredniej między granitowym to-nem miast Zachodu a pstrokacizną Moskwy: fasad o kolorku brudno wesołym, zdobnych po-nadto w jaskrawo kłócące się barwy blach i szyldów rozmaitych.Pod te aspekty architekturydziwnie szpetne, bez śladu jakiejkolwiek woli prócz zysku, obtłukiwał się po brukach la-zaroński wehikuł, rzucając, zda się, na wszystko, kędy skierowały się oczy, swój turkot apatiimonotonnej: jak Bóg dał! jak %7łyd chciał! ile każdy z tego miał!.Omal że nie nadepnąwszy na nogi żebraka, który wyłożył na trotuar swe wyschłe na kośćpiszczele, niby samotrzask na osoby dobroczynne, przedostali się pod mur i skręcili rychło wdół ku Powiślu, gdzie mieszkała Wanda.Gdy zapuścili się jednak w spadziste, ku rzece wiodące zaułki, gdy wionęło na nich prze-razliwie zatęchłą wonią nędzy, gdy z murów i rynsztoków, odzieży i łbów ludzkich nieomalcuchnąć poczęło jadłem, wydzieliną i ich gniciem zarazem, profesor opadł w sobie i przybladłna twarzy.Patrzał z odrazą na rachityczne bachorki, zaropiałe koło gąb i nosa, na tłuste %7ły-dówy, pełzające jak brunatne ropuchy od sklepiczka do sklepiczka, na szwargotne rojenie się%7łydów, na te ich królicze, na pół krwawe ślepia żerujących po śmietnikach stworzeń.A bar-dziej przytłaczającą od wszelkiego brudu i nędzy była dlań leżąca na wszystkim barwa sza-rzyzny mętnej, ton już nie asfaltu nawet, lecz plwociny. Cyliender! usłyszał nagle z podgwizdem, jakby głosem szpaka.I wybłysły nagle przed nim jak rtęć żywe oczy na głowie wystrzyżonej w kulę płową.Naporę zimową widocznie ciepło przyodziany, tkwił ten wyrostek w szerokiej marynarce pokimś starszym, zwieszającej mu się po cholewy ciężkich butów.Ta figurka w kloc, na którejtkwiła płowa, wystrzyżeniem śliska głowa smarkacza o rozbieganych w ciekawości oczach,sprawiała wrażenie gnoma, umorusanego od czuba do pięty, rzekłbyś, w złośliwej jakiejś ro-bocie. Franek! krzyknęła Wanda.Dopadł do jej ręki, a wnet potem zakręcił się jakoś międzynimi wszystkimi, rozbłyszczał oczami jak ten młody pies: swoi panowie!Komierowski sięgnął garścią do tej głowy żółtej. Jak się masz, łotrze! Ostrzygłem się rzekł chłopak nagle zmieszany pod tą dłonią ślizgającą się po jego cie-mieniu. W toilette clubie! parsknięto. W ratuszu szelmę znów ostrzygli.Cóżeś chapnąłznowu? Jak Boga ko!. wrzasnął chłopak i zapaliły mu się oczy głębokim żarem.Ale w prze-zorności zabobonnej wolał jakoś nie kończyć lepiej tej przysięgi; oczy zgasły tak nagle, jaksię zapaliły, i stały się jakoś niewyrazne.Lecz wejrzawszy na rozbawione raczej w półuśmie-chach spojrzenia ludzi, błysnął chytrze oczami i machnął ręką: Ee, o jabłka tam poszło. Poszło! Komuś tam o nie poszło. Oj, Franku, Franku! groziła Wanda.W mig dopadł do jej ręki. Cóż to znów jest? pytał profesor, przypatrując się wciąż tej klocowatej sylwecie, wktórej tkwiło giętkie i śmigłe ciało otroka. To? Komierowski przygarnął chłopaka ramieniem. %7łycie samo, in crudo.Dziatwa,jak to się mówi u nas sentymentalnie.Robociarska, zresztą [ Pobierz całość w formacie PDF ]