[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W dali widać było dachy niższych, otaczających hotel budynków oraz odległe poziomy Kompleksu Chicago.Było bezchmurne popołudnie i na białych powierzchniach rozstawionych na balkonie okrągłych stolików oraz ażurowych krzeseł, igrały wesoło promienie słońca.Paul podszedł do parapetu i spojrzał w dół.Zobaczył ścianę Północnej Wieży hotelu Koh-I-Nor opadającą pionowo ku leżącemu sześćdziesiąt pięter niżej poziomowi komunikacyjnemu.Szachownica ciemnych okien i jasnych płyt okładziny zewnętrznej zwężała się w dół zgodnie z prawami perspektywy.Wprost pod sobą Paul ujrzał plac przed głównym wejściem, który z tej wysokości wydawał się nie większy od znaczka pocztowego.Po drugiej stronie placu, w odległości dwustu metrów znajdował się znacznie niższy od hotelu biurowiec.Na dachu tego budynku stał helikopter.W lustrzanych ścianach biurowca przeglądało się intensywnie błękitne niebo.Paul odwrócił się od parapetu.Na blacie najbliższego, białego stolika ujrzał jaskrawo ilustrowany magazyn typu „przeczytaj i wyrzuć” zostawiony tu przez jakiegoś gościa.Lekki wietrzyk bawił się kartkami pisma.Paul rzucił okiem na barwne tytuły artykułów.Jeden z nich przykuł uwagę zbiega.CZY GANDHI MIAŁ RACJĘ?Niżej zaś, mniejszymi literami: „Psychozy przeludnionych miast”Paul zauważył z zainteresowaniem, że autorką artykułu była dr Elizabeth Williams, z którą zetknął się przed tygodniem.Sięgnął po magazyn, by przejrzeć ten artykuł.- Formain! - usłyszał.Podniósł wzrok znad magazynu i odwrócił się.W odległości pięciu kroków, oparty jedną dłonią o uchy­lone skrzydło oszklonych drzwi, stał Butler.Drugą dłoń niewysoki agent wetknął w kieszeń swej workowatej mary­narki.Na twarzy miał wyraz zawodowej uprzejmości.- Formain, lepiej będzie, jeśli pójdziesz ze mną bez żadnych awantur - stwierdził.Paul upuścił magazyn.Palce jego jedynej dłoni od­ruchowo zwinęły się w pięść.Niby przypadkiem, zrobił krok w stronę Butlera.- Zatrzymaj się! - ostrzegł go Butler.Wyjął dłoń z kieszeni ukazując trzymany w niej rewolwer.Paul przy­stanął.- Bez wygłupów - odezwał się Paul.Na twarzy detektywa błysnęło coś, co przy odrobinie dobrej woli można było wziąć za uśmiech.- Myślę, że to moja kwestia - rzekł Butler.- Bez wygłupów, Formain.Podejdź spokojnie.Paul zmierzył wzrokiem dzielącą ich odległość.Pierwszym jego odruchem, tak jak wtedy, gdy spotkał tamtego ochro­niarza na korytarzu, było natychmiastowe działanie.Po­wstrzymał się jednak.Teraz jedna część jego osobowości krytycznie obserwowała poczynania drugiej.Spojrzał na Butlera i spróbował zawęzić swe psychiczne pole widzenia.Usiłował ujrzeć tamtego jako jednostkę ograniczoną siłami, które wiążą ją z jej środowiskiem, czyniąc ją tak niebez­pieczną.Każdego można zrozumieć, powiedział sobie Paul.Każ­dego, bez wyjątku.Paul wytężył wzrok i w ciągu ułamka sekundy na siatków­ce jego oczu pojawił się rozmyty, jakby oglądany przez dno butelki wizerunek Butlera.Obraz szybko nabrał ostrości.- Nie zamierzam się wygłupiać - stwierdził Paul.Usiadł przy stoliku, obok którego się zatrzymał.- Nigdzie też z panem nie pójdę.- Pójdziesz - odparł Butler.Nadal trzymał wymierzo­ną w Paula broń.- Nie - zaprzeczył Paul.- Jeśli mnie pan ruszy, zeznam na policji, że dostarczał pan narkotyków człowie­kowi z apartamentu 2309.Powiem im, że sam pan używał narkotyków.Butler westchnął ze znużeniem.- Formain, daj temu spokój i chodźmy.- Nigdzie nie idę - ponownie sprzeciwił się Paul.- Aby mnie stąd ruszyć, będzie pan musiał użyć broni.Jeśli mnie pan zabije, spowoduje to śledztwo, którego wolałby pan uniknąć.Jeżeli zaś nie uda się panu zabić mnie na miejscu, spełnię swoją groźbę.Na balkonie zapadła cisza.Słychać było tylko szelest kartek magazynu przewracanych tchnieniami wiatru.- Nie jestem narkomanem - odezwał się Butler.- Teraz nie - stwierdził Paul.- Był pan nim jednak, dopóki pewien rodzaj fanatyzmu i szczególnego zaślepienia nie dały panu siły, potrzebnej do wyzwolenia się z nałogu.Obawia się pan nie tyle samego ujawnienia tej tajemnicy, co raczej ryzyka, że śledztwo w tej sprawie odetnie pana od źródła pańskiej siły.Jeśli zeznam to na policji, będą musieli rzecz sprawdzić.Tak więc pozwoli mi pan spokojnie odejść.Butler zmierzył Paula wzrokiem.Z jego twarzy nadal nie można było niczego wyczytać, jednak trzymana przez niego broń drgnęła raptownie, gdy ręką detektywa wstrząs­nął nagły dreszcz.Szybko schował rewolwer do kieszeni marynarki.- Kto ci powiedział? - zapytał.- Pan sam - odparł Paul.- Jeśli wziąć pod uwagę to, jakim jest pan człowiekiem, reszty łatwo się domyślić.Butler patrzył nań jeszcze przez chwilę, potem odwrócił się w stronę oszklonych drzwi.- Któregoś dna zmuszę cię, abyś zdradził mi, kto ci powiedział - rzucił na odchodne i wrócił do sali, w której toczyli boje szachiści.Zaledwie za detektywem zamknęły się jedne drzwi, natychmiast otworzyły się sąsiednie i weszła przez nie Kantela, starannie je za sobą domykając.Jej twarz o deli­katnych rysach była blada.Zaciskając wargi podeszła szybko do Paula.Miała na sobie doskonale dobrany, błękitny żakiet o prostym kroju, a przez jedno ramię przerzuciła skórzaną szelkę ciężkiej, podręcznej torby.- Jak pan zdołał.nie, proszę nic nie mówić - powie­działa podchodząc do Paula.- Nie ma czasu.W salach bankietowych myszkuje kilkunastu agentów.Proszę.Położyła torbę na jednym ze stolików i przycisnęła ją w kilku miejscach.Torba rozkwitła, jak otwierające się w zwolnionym tempie magiczne pudełko, z którego wy­skakuje diabełek.Po chwili zamiast torby na stoliku leżał jednoosobowy spadokopter, używany przez załogi samolo­tów i strażaków w sytuacjach awaryjnych.Dziewczyna rozpięła pasy, które miały umocować aparat na plecach, po czym pomogła Paulowi włożyć go na siebie.- Będzie pan bezpieczny, o ile nie spostrzegą pana policjanci z kontroli ruchu - powiedziała Kantela, za­ciskając pasy.- Proszę lecieć na dach przeciwległego budynku.Nagły łoskot i szczęk sprawiły, że oboje odwrócili się gwałtownie.Silnie pchnięte skrzydło szklanych drzwi ude­rzyło o stolik, rozbijając się w drobny mak.Na taras wkroczyli dwaj agenci, którzy natychmiast sięgnęli po broń.Paul bez namysłu chwycił stojący obok stolik i cisnął nim w pędzących na niego mężczyzn z taką łatwością, jakby była to tekturowa atrapa.Uchylili się, jednak nie dość szybko.Trafieni, runęli jak kręgle.Paul porwał Kantelę, jednym susem wskoczył na parapet i dal nura w sześćdziesięciopiętrową przepaść.Rozdział 9Dopóki Paul, nie mogąc swobodnie poruszać ręką, którą przytrzymywał Kantelę, gorączkowo szukał palcami tabliczki kontrolnej spadokoptera, lecieli w dół jak kamień.W końcu natrafił na nią, nacisnął przycisk i nagle potężny hamulec przeciwstawił się sile grawitacji [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl