[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Właściwie nie trzymam, tylko dotykam deli­katnie — jednym palcem.Raptem z tyłu podkradł się jakiś szczeniak, taki tam szkrab, ledwo odrosły od ziemi.“Hej, staruszku! — krzyknął ten psi syn.— Hej, staruszku! Do­kąd prowadzisz wnuczkę?"Możesz sobie wyobrazić, jak się Lola zawstydziła, a i ja też.Od razu poszedłem do fryzjera i ufarbowałem sobie włosy.Zacząłem się śmiać, ale Zorba popatrzył na mnie z po­wagą:— Więc to ci się wydaje śmieszne, szefie? Patrz jednak, jakim zagadkowym stworzeniem jest człowiek.Od tego dnia byłem jak odmieniony.Można by pomyśleć, że uwie­rzyłem, iż mam czarne włosy — człowiek, widzisz, zapo­mina o tym, co mu nie dogadza — i słowo daję, stałem się nawet silniejszy.Lola też to zauważyła.Pamiętasz, jakie miałem strzykanie w nerkach? Znikło bez śladu! Nie wie­rzysz mi, oczywiście.No tak, w twoich szpargałach o tym nie pisze.Zaśmiał się ironicznie, ale szybko się pohamował.— Wybacz — rzekł.— Jedyna książka, jaką w życiu przeczytałem, to “Przygody Sindbada Żeglarza".I niewie­le mi z tego przyszło.Zdjął santuri i pieczołowicie wyjął je z futerału.— Wyjdźmy na powietrze — powiedział.— W tych czterech ścianach santuri nie czuje się dobrze.Potrzebuje przestrzeni jak dzikie zwierzę.Wyszliśmy.Lśniły gwiazdy.Mleczna Droga przepływa­ła z jednego krańca nieba na drugi.Pieniło się morze.Siedliśmy na kamieniach, a fale lizały nasze stopy.— Na biedę najlepsza jest skoczna piosenka — rzekł Zorba.— Nie damy się, co? Chodź tu, santuri!— Może jakaś macedońska melodia z twojej ojczyzny, Zorbo? — podsunąłem.— A może z twojej ojczyzny, z Krety! Co? — rzekł.— Zaśpiewam ci piosenkę, której nauczyłem się w Kastellionie.Odkąd ją znam, zmieniło się moje życie.Zastanowił się chwilę.— Nie, nie tyle zmieniło się — powiedział — ile prze­konałem się, że mam rację.Położył grube palce na santuri i wyprostował się.Za­śpiewał dzikim, ochrypłym, bolesnym głosem:Gdy się na coś zdecydujesz,To odważnie naprzód idź.Puść młodości swojej wodze,Nie szczędź jej, nie bój się żyć.Rozpłynęły się gdzieś troski, zniknęły dokuczliwe kło­poty, podnieśliśmy się na duchu.Lola, kopalnia, kolejka, wieczność, małe i wielkie strapienia, wszystko przekształ­ciło się w błękitnawą mgłę i rozproszyło w powietrzu, po­został tylko stalowy ptak, rozśpiewana dusza człowiecza.— Wszystko ci darowałem, Zorbo! — zawołałem, kiedy skończył swoją dumną pieśń.— Wszystko ci darowałem: fordanserkę, ufarbowane włosy, wyrzucone pieniądze, wszystko, wszystko! Śpiewaj jeszcze!Znów wyciągnął chudą, pokrytą bruzdami zmarszczek szyję:Śmielej idź, do diabłów kroćset,Stanie się, co ma się stać.Możesz wszystko naraz stracić,Albo los najlepszy brać!Robotnicy, nocujący w pobliżu kopalni, usłyszawszy śpiew, wstali i zebrali się wokół nas.Słuchali swojej ulu­bionej melodii, a ich nogi same rwały się do tańca.W końcu nie wytrzymali i nagle, wyłoniwszy się z ciem­ności, półnadzy, rozczochrani, w szerokich szarawarach, rozpoczęli przy dźwiękach santuri, wprost na kamieniach, swój dziki tan.Patrzyłem na nich, przykuty do miejsca ogromnym wzruszeniem.To jest ten najcenniejszy kruszec, którego szukałem, niczego więcej nie pragnę.Nazajutrz od świtu pokład dudnił od ciosów kilofów, echo niosło nawoływania Zorby.Robotnicy pracowali za­żarcie.Tylko Zorba potrafił ich tak porwać do czynu.Przy nim robota stawała się winem, piosenką, miłością.Upajali się nią.W rękach Zorby ożywała ziemia, kamienie, węgiel, drzewo, a robotnicy przejmowali od niego rytm pracy.W chodnikach w białym świetle lamp acetylenowych roz­gorzała bitwa, a Zorba szedł naprzód i walczył twarzą w twarz z wrogami.Nadawał miano każdemu chodnikowi i pokładowi, przyoblekał w postać niewidzialne siły i w ten sposób nie mogły mu już ujść.Skoro ten pokład nazywa się “Canavaro" (tak ochrzcił pierwszy), jestem spokojny.Znam go z imienia, więc nie odważy mi się zrobić żadnego brzydkiego kawału.Tak sa­mo jak “Przeorysza", “Łamaga", “Sikacz".Znam je wszy­stkie razem i każdy z osobna po imieniu.Wśliznąłem się tam dzisiaj, nie zauważony przez nikogo.— Jazda! Jazda! — przynaglał Zorba robotników jak zawsze, kiedy był w dobrej formie.— Naprzód, chłopcy! Zdobędziemy tę górę! Jesteśmy ludźmi, a nie głupimi ba­ranami! Nawet Boga strach weźmie na nasz widok! Wy, Kreteńczycy, i ja, Macedończyk, damy radę tej górze, a nie ona nam! Biliśmy Turków, a mielibyśmy się nędznej górki przestraszyć? Naprzód!Ktoś podbiegł do Zorby.W świetle lampy acetylenowej rozpoznałem szczupłą twarz Mimithosa.— Zorba! — wyjąkał.— Zorba.A ten odwróciwszy się i spostrzegłszy Mimithosa, do­myślił się, o co chodzi, i podniósł swoje wielkie łapsko:— Odczep się! Zmykaj!— Przychodzę od pani.— zaczął niedojda.— Uciekaj, powiadam! Mamy robotę!Mimithos wziął nogi za pas, a Zorba splunął ze złością.— W dzień się pracuje — stwierdził.— Dzień jest jak mężczyzna.W nocy jest czas na rozrywki, noc jest kobie­tą.Nie można mieszać jednego z drugim!Wtedy zbliżyłem się.— Chłopcy — powiedziałem.— Już południe, czas zro­bić przerwę i coś zjeść [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl