[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Całe ciało miałem tak mokre, jakbym dopiero wyszedł z kąpieli.– Chociaż – dodałem po chwili – może to i dobry pomysł.Potrząsnąłem głową i wstałem.Jednym szybkim ruchem, gdyż wiedziałem, że jak będę się do tego dłużej zbierał, znowu uznam, że najlepiej jest jednak leżeć.– Szykuj barkę, Mariusie.O zachodzie słońca odpływam.Tylko niech dziewka naprawdę będzie warta trzech dni spędzonych z nią w jednej kajucie.– Robi się, mistrzu Madderdin – rozpromienił się.– Mój kantor i magazyny są we wschodniej części doków.Każdy wam wskaże drogę.Albo nie, wyślę po południu chłopaka, by was zaprowadził.Na koniec wyciągnął rękę i potrząsnął serdecznie moją dłonią.Miął miękkie palce i zniewieściały uchwyt.Wyciągnąłem dłoń z jego dłoni i skinąłem mu głową.Znowu poczułem się bardzo zmęczony.Jakoś Marius van Bohenwald nie potrafił mnie zarazić swoim entuzjazmem.Ale spędzenie trzech dni na wygodnej barce zapewne było dużo lepszym rozwiązaniem od gnicia w łóżku pełnym wszy i pluskiew.Zwłaszcza, że moja sakiewka miała się zapełnić, kupiec miał pokryć koszta utrzymania, a trzydniowe towarzystwo jakiejś hezkiej ślicznotki również nie było do pogardzenia.Pod warunkiem, że będzie to naprawdę ślicznotka, a nie portowa kurwa zżarta pracą i chorobami.Cóż, zobaczymy, czy Marius van Bohenwald potrafi wyrazić swój szacunek.Jeśli nie – zawsze mogę wrócić do wszy i pluskiew.Jednak przed spacerem do portu i zaokrętowaniem się na łajbie Mariusa van Bohenwalda musiałem dowiedzieć się, kim jest mój zleceniodawca.To, że jego nazwisko obiło mi się o uszy, nie znaczyło przecież nic.Zwłaszcza, że ja nie mam tak dobrej pamięci, jak Kostuch, który rozmowy sprzed miesięcy potrafi cytować, jak gdyby odbyły się wczoraj.Oczywiście w mieście takim, jak Hez sprawdzenie licencjonowanego kupca nie jest niczym trudnym ani pracochłonnym.Wystarczy udać się do gildii kupieckiej i przepatrzyć dokumenty.Człowiek obcy miałby może niejakie kłopoty z uzyskaniem odpowiednich papierów, ale waszego uniżonego sługę kanceliści znali więcej niż dobrze i nikt nawet nie myślał, by rzucać mi kłody pod nogi.Dlatego też dowiedziałem się, iż van Bohenwald wykupił roczną licencję oraz miał referencje od dwóch zacnych kupców z Bortalz, w którym to mieście żyła jego bliższa i dalsza rodzina.Zgłosił utratę statku i wystąpił o odszkodowanie z tytułu ubezpieczenia, a postępowanie w sprawie trwało.Poza tym dzierżawił na terenie portu magazyn i biuro.Dokumenty gildii, jak zwykle były jasne, przejrzyste i konkretne, a wasz uniżony sługa po raz kolejny utwierdził się w przekonaniu, że jeśli chce się prowadzić intratne interesy, to należy dbać o porządek.– Tak, tak, biedny Mordimerze – powiedziałem sobie.– Kiedyś kupcy oraz przedsiębiorcy zawojują świat, a dzięki nim prawdziwą władzę zyskają urzędnicy i prawnicy.A twoja zacna profesja odejdzie w mroki zapomnienia, bo wszyscy zapomną o moralnej czystości, a myśleć już tylko będą o bilansie strat i zysków.Miałem jednak nadzieję, że nie nastąpi to za mojego życia.Marius van Bohenwald wydawał się więc człowiekiem wiarygodnym, choć przyznam szczerze, że wolałbym sprawdzić go nieco dokładniej.Ale pogoda w Hezie była tak parszywa, że z ulgą myślałem o orzeźwiającym rzecznym rejsie.Zresztą, jak miały wskazać późniejsze wypadki, nawet najbardziej dokładne sprawdzanie kupca z Bortalz nie przyniosłoby mi żadnej, dającej się wykorzystać, wiedzy.* * *Barka należąca do Mariusa van Bohenwalda była zwykłą, rzeczną krypą.Szeroka, o płaskim dnie, tępym dziobie i jednym maszcie.Ale pod pokładem było zadziwiająco dużo miejsca na towary, a beczki i worki leżały również na deskach pokładu, pieczołowicie obwiązane linami i nakryte szarym, żaglowym płótnem.Załoga składała się z wytatuowanego od stóp do głów kapitana (był ubrany tylko w szerokie hajdawery, więc miałem okazję mu się dokładnie przyjrzeć), starego, beznosego sternika i czterech marynarzy.Wszyscy zajęci byli ładowaniem towarów, jedynie kapitan stał na pokładzie i wymachiwał trzymanym w dłoni rzemieniem.Zobaczył mnie, kiedy stanąłem przy trapie, i obnażył w uśmiechu bezzębne dziąsła.– Fisam fas, panie, na pokłasie Fiosennej Jusienki.So saścit sla mnie.Wiosenna Jutrzenka była niezłą nazwą.Co prawda ten akurat statek powinien się nazywać Pływająca Balia albo Zanurzony Cebrzyk, ale znałem marynarską fantazję w wymyślaniu nazw, więc nawet się nie uśmiechnąłem.– Wyłychofalim kąjuskę dla fasiej fielmosności – powiedział.– Posfólcie, saplofase.Zeszliśmy po stromych, brudnych jak nieszczęście schodkach.Po lewej stronie znajdowały się drewniane drzwiczki.– Fygós nie ma, fasia fielmośnoś – wyjaśnił.– Sałoga śfi na pokłasie, a su – machnął dłonią – sofały.Otworzył drzwiczki i przepuścił mnie jako pierwszego.Kajuta była faktycznie maleńka.Mieściły się w niej tylko wypchany sianem materac, drewniana, okuta mosiądzem skrzynia i metalowy cebrzyk.Przy ścianie zobaczyłem szeroką szafkę.Ale bardziej mnie interesowała osoba leżąca na materacu.Zwłaszcza, iż była to półnaga (półnaga zapewne dlatego, że pod pokładem było ciepło i duszno niemal jak w mojej karczmie), młodziutka dziewczyna o białej cerze, długich jasnych włosach i sterczących piersiach.– Niespocianka i płesen os pana Pohenfalsa – powiedział kapitan z uśmiechem [ Pobierz całość w formacie PDF ]
  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • agnieszka90.opx.pl