Pokrewne
- Strona Główna
- Markowski Tadeusz Umrzec, aby nie zginac
- Markowski Tadeusz Umrzec, aby nie zginac (2)
- Zelazny Roger & Sheckley Robert Przyniescie mi glowe ksiecia
- Roger Zelazny Mroz i Ogien (2)
- Roger Zelazny Aleja Potepienia
- Roger Zelazny Dilvish Przeklety
- Zelazny Roger Kraina Przemian (2)
- Roger Zelazny Aleja Potepienia (2)
- Prawo przyciagania Simone Elkel (2)
- The History of England From the Norman Conquest to the Death of John
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- psp5.opx.pl
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obojętnie, jakby to było dawno, wciąż pamiętał to wydarzenie niezwykle wyraźnie.I wciąż przyprawiało go ono o dreszcz niepokoju.Działo się to pewnego upalnego dnia na Murtanii.Był właśnie w połowie drogi z miasta do miasta, gdy lejący się z nieba żar sprawił, że dalsza wędrówka stała się niemożliwa.Poszukał osłony przed palącymi promieniami słońca w jednej ze strantryjskich świątyń, w których zawsze panowały chłód i mrok.Usiadł w cieniu, opierając się wygodnie plecami o ścianę, i odpoczywał.Ledwo przymknął oczy, gdy do świątyni weszło dwóch wyznawców.Jednak zamiast pogrążyć się w medytacjach, tak jak tego oczekiwał, nowo przybyli zaczęli rozprawiać o czymś z ożywieniem, zduszonymi szeptami.Po chwili jeden z nich wyszedł, a drugi zajął miejsce przed centralnym ołtarzem.Niewidoczny ze swego miejsca, Heidel przyglądał mu się z uwagą.Obcy był Murtańczykiem, którego membrany skrzelowe były rozdęte i zaczerwienione, co wskazywało na znaczny stopień podniecenia.Nie schylił głowy.Zamiast tego patrzył wprost przed siebie.Heidel powędrował wzrokiem za jego spojrzeniem i stwierdził, że obcy wpatruje się w szklane wizerunki bóstw, które nieprzerwanym rzędem biegły wzdłuż wszystkich ścian kaplicy.Mężczyzna wpatrywał się szczególnie w jeden wizerunek, który wydawał się emanować błękitną poświatą.Gdy jego wzrok spoczął na wizerunku bóstwa, Heidel odczuł coś na kształt elektrycznego szoku.Po chwili wstrząs zastąpiony został dziwnym uczuciem oszołomienia.Miał jedynie nadzieję, iż nie uaktywnia się żadna z jego starych chorób.Ale nie, to nigdy nie odbywało się w taki sposób.Odczuwał niezwykłe ożywienie, jak podczas upojenia alkoholowego, chociaż od kilkunastu już dni nie miał w ustach ani kropli alkoholu.A potem cała kaplica jęła zapełniać się wiernymi.I nim zdążył się zorientować, przystąpiono do celebrowania mszy.Uczucie ożywienia i potęgi wydawało się narastać - aż nagle, zupełnie niespodziewanie wszystko się odmieniło.W jednej chwili pragnął wyjść ze swego ukrycia i przyłączyć się do tych ludzi, nazywać ich "braćmi", dotknąć ich i uzdrowić z wszelkich chorób, a w następnej już ich nienawidził.Żałował, że niedawno przeszedł kolejną komę i nie może zarazić całego zgromadzenia jakąś śmiertelną infekcją, która rozprzestrzeniłaby się niczym płomień w morzu benzyny i powaliłaby ich wszystkich jednego dnia.Miotany tymi powtarzającymi się cyklicznie nastrojami, zaczynał się zastanawiać, czy przypadkiem nie zwariował.Zawsze był człowiekiem łatwym w obejściu, który ani nie sprawiał kłopotów, ani ich nie szukał.Ludzi, których poznawał, nie darzył jakimś szczególnym uczuciem, lecz zawsze przyjmował takimi, jakimi byli.Nie mógł więc zrozumieć uczucia bezrozumnej wściekłości, które nagle nim owładnęło.Odczekał, dopóki ostatnia fala nienawiści nie minie, a potem wstał i pomknął chyłkiem do wyjścia.Nim do niego dotarł, ponownie popadł w stan euforii i zapragnął brać po kolei w ramiona wszystkich mijanych po drodze.Stopnie prowadzące na leżący powyżej trakt pokonał prawie biegiem.W kilka minut później wszystkie te dziwaczne uczucia zniknęły.Początkowo zamierzał skonsultować się z psychiatrą, lecz szybko zarzucił ten pomysł.Na własny użytek wyjaśnił sobie te zjawiska jako efekt szybkiego przejścia z upału w chłód, wzmocniony dodatkowo napięciem towarzyszącym odwiedzeniu nowych światów.Nigdy nie doświadczył już podobnego fenomenu.Od tej pory jego noga nie przestąpiła progu żadnej świątyni.Nawet gdy jakąś mijał, zawsze towarzyszyło mu uczucie niesprecyzowanego lęku - jedyna pamiątka po pobycie na Murtanii.Na rogu zatrzymał się, by przepuścić trzy przejeżdżające pojazdy.Nagle za sobą usłyszał czyjś nawołujący głos:- Panie H!Zza drzewa wynurzył się chłopiec i ruszył szybko w jego kierunku.Mógł mieć około dwunastu lat.W lewym ręku trzymał czarna smycz, której koniec przypięty był do obroży na szyi przeszło metrowej, zielonej jaszczurki.Szła za chłopcem, kołysząc się niezgrabnie, postukując ostrymi pazurkami o bruk.Kiedy otworzyła paszczę i wysunęła w jego kierunku długi, rozwidlony język, Heidel odniósł wrażenie, że gad się uśmiecha.- Panie H, poszedłem do szpitala, aby zobaczyć pana wcześniej, ale pan już wychodzi), więc widziałem pana tylko przelotnie.Słyszałem, że uleczył pan Luci Dom.Spotkanie pana na ulicy to prawdziwe szczęście.- Nie dotykaj mnie! - wrzasnął Heidel, lecz chłopiec już ścisnął jego rękę i wpatrywał się w jego twarz oczami, w których tańczyły gwiazdy.Heidel wyrwał dłoń i cofnął się o kilka kroków.- Nie zbliżaj się - ostrzegł.- Wydaje mi się, że zaczynam mieć gorączkę.- A więc nie powinien pan przebywać na takim chłodnym powietrzu.Noce są tu zimne.Moi rodzice z radością pana przenocują.- Dziękuję, lecz mam umówione spotkanie.- To jest mój larick.- Chłopiec pociągnął lekko za smycz.- Nazywa się Chan.Siadaj, Chan.Jaszczurka otworzyła paszczę, kucnęła, a potem zwinęła się w kulkę.- Nie robi tego, gdy nie ma na to ochoty - wyjaśnił chłopiec.- A teraz chyba nie ma.Ale gdy już usiądzie, stanowi naprawdę pocieszny widok.Podpiera się na ogonie.No dalej, Chan! Usiądź dla pana H! - krzyknął, szarpiąc smycz.- W porządku, chłopcze - powstrzymał go Heidel.- Być może jest po prostu zmęczona.Posłuchaj, muszę iść.Ale może spotkamy się jeszcze, nim opuszczę miasto.Dobrze?- Dobrze.Cieszę się, że pana spotkałem.Dobranoc.- Dobranoc.Heidel przeszedł na drugą stronę ulicy i przyspieszył kroku.Tuż obok niego zatrzymał się samochód.- Hej! Pan jest doktor H, prawda? - wykrzyknął ktoś z wnętrza pojazdu.Odwrócił się.- Zgadza się.- Tak pomyślałem, gdy dostrzegłem pana na rogu.Rozmyślnie zawróciłem, by się o tym przekonać.Heidel odsunął się od wehikułu, zamierzając ruszyć w dalszą drogę.- Dokąd się pan udaje? Może podwieźć pana?- Nie, dziękuję, jestem już prawie na miejscu [ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanotowane.pl doc.pisz.pl pdf.pisz.pl agnieszka90.opx.pl
.Obojętnie, jakby to było dawno, wciąż pamiętał to wydarzenie niezwykle wyraźnie.I wciąż przyprawiało go ono o dreszcz niepokoju.Działo się to pewnego upalnego dnia na Murtanii.Był właśnie w połowie drogi z miasta do miasta, gdy lejący się z nieba żar sprawił, że dalsza wędrówka stała się niemożliwa.Poszukał osłony przed palącymi promieniami słońca w jednej ze strantryjskich świątyń, w których zawsze panowały chłód i mrok.Usiadł w cieniu, opierając się wygodnie plecami o ścianę, i odpoczywał.Ledwo przymknął oczy, gdy do świątyni weszło dwóch wyznawców.Jednak zamiast pogrążyć się w medytacjach, tak jak tego oczekiwał, nowo przybyli zaczęli rozprawiać o czymś z ożywieniem, zduszonymi szeptami.Po chwili jeden z nich wyszedł, a drugi zajął miejsce przed centralnym ołtarzem.Niewidoczny ze swego miejsca, Heidel przyglądał mu się z uwagą.Obcy był Murtańczykiem, którego membrany skrzelowe były rozdęte i zaczerwienione, co wskazywało na znaczny stopień podniecenia.Nie schylił głowy.Zamiast tego patrzył wprost przed siebie.Heidel powędrował wzrokiem za jego spojrzeniem i stwierdził, że obcy wpatruje się w szklane wizerunki bóstw, które nieprzerwanym rzędem biegły wzdłuż wszystkich ścian kaplicy.Mężczyzna wpatrywał się szczególnie w jeden wizerunek, który wydawał się emanować błękitną poświatą.Gdy jego wzrok spoczął na wizerunku bóstwa, Heidel odczuł coś na kształt elektrycznego szoku.Po chwili wstrząs zastąpiony został dziwnym uczuciem oszołomienia.Miał jedynie nadzieję, iż nie uaktywnia się żadna z jego starych chorób.Ale nie, to nigdy nie odbywało się w taki sposób.Odczuwał niezwykłe ożywienie, jak podczas upojenia alkoholowego, chociaż od kilkunastu już dni nie miał w ustach ani kropli alkoholu.A potem cała kaplica jęła zapełniać się wiernymi.I nim zdążył się zorientować, przystąpiono do celebrowania mszy.Uczucie ożywienia i potęgi wydawało się narastać - aż nagle, zupełnie niespodziewanie wszystko się odmieniło.W jednej chwili pragnął wyjść ze swego ukrycia i przyłączyć się do tych ludzi, nazywać ich "braćmi", dotknąć ich i uzdrowić z wszelkich chorób, a w następnej już ich nienawidził.Żałował, że niedawno przeszedł kolejną komę i nie może zarazić całego zgromadzenia jakąś śmiertelną infekcją, która rozprzestrzeniłaby się niczym płomień w morzu benzyny i powaliłaby ich wszystkich jednego dnia.Miotany tymi powtarzającymi się cyklicznie nastrojami, zaczynał się zastanawiać, czy przypadkiem nie zwariował.Zawsze był człowiekiem łatwym w obejściu, który ani nie sprawiał kłopotów, ani ich nie szukał.Ludzi, których poznawał, nie darzył jakimś szczególnym uczuciem, lecz zawsze przyjmował takimi, jakimi byli.Nie mógł więc zrozumieć uczucia bezrozumnej wściekłości, które nagle nim owładnęło.Odczekał, dopóki ostatnia fala nienawiści nie minie, a potem wstał i pomknął chyłkiem do wyjścia.Nim do niego dotarł, ponownie popadł w stan euforii i zapragnął brać po kolei w ramiona wszystkich mijanych po drodze.Stopnie prowadzące na leżący powyżej trakt pokonał prawie biegiem.W kilka minut później wszystkie te dziwaczne uczucia zniknęły.Początkowo zamierzał skonsultować się z psychiatrą, lecz szybko zarzucił ten pomysł.Na własny użytek wyjaśnił sobie te zjawiska jako efekt szybkiego przejścia z upału w chłód, wzmocniony dodatkowo napięciem towarzyszącym odwiedzeniu nowych światów.Nigdy nie doświadczył już podobnego fenomenu.Od tej pory jego noga nie przestąpiła progu żadnej świątyni.Nawet gdy jakąś mijał, zawsze towarzyszyło mu uczucie niesprecyzowanego lęku - jedyna pamiątka po pobycie na Murtanii.Na rogu zatrzymał się, by przepuścić trzy przejeżdżające pojazdy.Nagle za sobą usłyszał czyjś nawołujący głos:- Panie H!Zza drzewa wynurzył się chłopiec i ruszył szybko w jego kierunku.Mógł mieć około dwunastu lat.W lewym ręku trzymał czarna smycz, której koniec przypięty był do obroży na szyi przeszło metrowej, zielonej jaszczurki.Szła za chłopcem, kołysząc się niezgrabnie, postukując ostrymi pazurkami o bruk.Kiedy otworzyła paszczę i wysunęła w jego kierunku długi, rozwidlony język, Heidel odniósł wrażenie, że gad się uśmiecha.- Panie H, poszedłem do szpitala, aby zobaczyć pana wcześniej, ale pan już wychodzi), więc widziałem pana tylko przelotnie.Słyszałem, że uleczył pan Luci Dom.Spotkanie pana na ulicy to prawdziwe szczęście.- Nie dotykaj mnie! - wrzasnął Heidel, lecz chłopiec już ścisnął jego rękę i wpatrywał się w jego twarz oczami, w których tańczyły gwiazdy.Heidel wyrwał dłoń i cofnął się o kilka kroków.- Nie zbliżaj się - ostrzegł.- Wydaje mi się, że zaczynam mieć gorączkę.- A więc nie powinien pan przebywać na takim chłodnym powietrzu.Noce są tu zimne.Moi rodzice z radością pana przenocują.- Dziękuję, lecz mam umówione spotkanie.- To jest mój larick.- Chłopiec pociągnął lekko za smycz.- Nazywa się Chan.Siadaj, Chan.Jaszczurka otworzyła paszczę, kucnęła, a potem zwinęła się w kulkę.- Nie robi tego, gdy nie ma na to ochoty - wyjaśnił chłopiec.- A teraz chyba nie ma.Ale gdy już usiądzie, stanowi naprawdę pocieszny widok.Podpiera się na ogonie.No dalej, Chan! Usiądź dla pana H! - krzyknął, szarpiąc smycz.- W porządku, chłopcze - powstrzymał go Heidel.- Być może jest po prostu zmęczona.Posłuchaj, muszę iść.Ale może spotkamy się jeszcze, nim opuszczę miasto.Dobrze?- Dobrze.Cieszę się, że pana spotkałem.Dobranoc.- Dobranoc.Heidel przeszedł na drugą stronę ulicy i przyspieszył kroku.Tuż obok niego zatrzymał się samochód.- Hej! Pan jest doktor H, prawda? - wykrzyknął ktoś z wnętrza pojazdu.Odwrócił się.- Zgadza się.- Tak pomyślałem, gdy dostrzegłem pana na rogu.Rozmyślnie zawróciłem, by się o tym przekonać.Heidel odsunął się od wehikułu, zamierzając ruszyć w dalszą drogę.- Dokąd się pan udaje? Może podwieźć pana?- Nie, dziękuję, jestem już prawie na miejscu [ Pobierz całość w formacie PDF ]